środa, 5 czerwca 2013

Weekendowy Reset

Weekendowy reset to nazwa drużyny która zwyciężyła X Bieg Rzeźnika i uważam, że jest to adekwatny tytuł dla wydarzenia jakim był dla nas ten bieg. Drużyna Centrum w składzie Michał Filipiak i Thomas Greschutz osiągnęła linię mety na 31 pozycji w czasie 11 godzin 20 minut i 8 sekund co uznajemy za spore zwycięstwo nad naszymi słabościami.




Plan przebiegnięcia maratonu poniżej 5 godzin niestety nie powiódł się - spóźniliśmy się blisko o 35 minut, nie mniej jednak w najśmielszych snach nie myśleliśmy o takim czasie na mecie! Bezpośrednio po biegu byłem przekonamy że Bieg Rzeźnika to wydarzenie które warto przeżyć, ale raz w życiu wystarczy. Teraz tak sobie myślę, że jeszcze nie mam planów na 2015 rok, więc jeśli nikt nie zaproponuje mi niczego konstruktywniejszego, to może Bieg 7 Dolin?;p
Spodziewaliśmy się wielu przeszkód, przewidzieliśmy wiele słabych punktów, obawialiśmy się całego wyzwania, ale żeby poznać rzeczywiste trudności biegu ultradystansowego w tak trudnym terenie - trzeba rzeczywiście w nim wystartować. Żeby usystematyzować tą relację, zacznę jeszcze raz - tym razem od początku :)



30 maja
godz. 11 - W strugach deszczu ruszamy wspólnie z zaprzyjaźnioną drużyną z Opola w kierunku Łemkowszczyzny. Po drodze trafiamy we wschodniej Małopolsce na gwałtowne burze, radio informuje o pozrywanych dachach w tej okolicy i wielkich szkodach. Cisną osiągamy o 17,15 i zręcznie udajemy się do biura zawodów na weryfikację, odbiór pakietów startowych i odprawę. Na niebie zagościło słońce i nasze obawy co do pogody rozstąpiły się razem z ostatnimi ciemnymi chmurami :)
do godziny 22 nim położyliśmy się spać - pakowaliśmy nasze plecaki i dopinaliśmy przygotowania na przysłowiowy ostatni guzik.
O 23 budzi nas ulewa - na dworze urwanie chmury - leje jak z cebra. Wyobraźnia zaczyna pracować, nie mogę doczekać się startu i nie potrafię ponownie zasnąć.

31 maja
Godzina 1.15 - dzwonią nasze budziki - szybko jemy ostatni posiłek, załatwiamy ostatnią potrzebę i idziemy na autobus do Komańczy. Jechaliśmy na linię startu 13 autobusami - to podobno więcej niż przejeżdża tamta trasą normalnie w ciągu tygodnia ;p Ilość startujących robi wrażenie - 408 drużyn to prawie 820 samych zawodników!
Nim dojechaliśmy na miejsce przestało padać. Termometr wskazuje 11 kresek powyżej zera, ale przy tej wilgotności temperatura odczuwalna jest jeszcze niższa.
Równo o 3.35 rozlega się huk sztucera wyznaczający początek zmagań. Pierwsze 8km biegniemy po utwardzonej trasie tempem poniżej 5`/km spokojnie przesuwając się do przodu w stawce. Około 4 nad ranem zamykamy grupę która w ucieczce odrywa się od peletonu. Charakterystyczne dla tego odcinka było stopniowe rozjaśnianie się otoczenia. To był dla mnie praktycznie jedyny odcinek biegu, na którym byłem wstanie podać aktualną porę dnia bez spoglądania na zegarek. Po wspomnianych 8km wbiegamy do gęstego lasu i znów robi się ciemno. Odkąd skończył się szuter walczymy z błotem, którego nie sposób ominąć. Jest ślisko, wąsko, ciemno i bardzo nierówno, a po chwili robi się do tego dość stromo.
Pierwszy punkt kontrolny - Przełęcz Żebrak - po 2 godzinach (18km) zastajemy z stratą 11 minut do pierwszej drużyny. Puki co zajmujemy 19 lokatę w stawce. Zjadam batona i ruszamy dalej.

Odcinek do Cisnej okazał się mentalną katorgą. Profil prawie 15km trasy przypominał nie kończącą się, leśną sinusoidę. Zaczęło mocno wiać, a powyżej 900m n.p.m. otuliły nas chmury. To była zdecydowanie najnudniejsza część trasy. Na dodatek ekipa przed nami uciekła mocno do przodu, a nad peletonem mieliśmy taką przewagę, że praktycznie żadnej żywej duszy na tym fragmencie szlaku nie spotkaliśmy. Czułem się fatalnie, miałem wrażenie że ledwo powłóczę nogami - to był mój kryzys energetyczny. Sądziłem że to przez zbyt szybkie tempo na podejściach, które narzucał mi do tej pory Michał.
W Cisnej na przepaku zawitaliśmy o 7.10. Zmieniliśmy skarpetki, napełniliśmy CamelBaki izotonikiem, i ruszyliśmy na najdłuższy 20km odcinek. Wszystkie te czynności zajęły nam 11 i pół minuty a w tym czasie wyprzedziło nas ponad 10 ekip. Na Jasło podchodziliśmy już z kijkami. Wspinaliśmy się prawie półtorej godziny, po czym przez dobrą godzinę zbiegaliśmy. Szlak był równie stromy co i zabłocony. Wyszło słońce i zrobiło się naprawdę Bieszczadzko :)  Ulgą wydawała się droga Mirka, na której w miarę płasko i błota brak, ale we znaki dawał się nam już jednak czas. Nie byłem w stanie ocenić jaką mamy porę dnia, a cyfry 0957 na zegarku pod funkcją Time wydawały mi się nic nieznaczącą abstrakcją. Droga Mirka ma jedną jedyną wadę - co 200 metrów łagodnie zakręca raz w lewą a raz w prawą stronę. Ty natomiast za każdym razem myślisz, że za kolejnym zakrętem już będzie punkt przepakowy w Smereku. W momencie kiedy na horyzoncie pojawiły się zabudowania doświadczyłem prawdziwej euforii biegacza! Wspaniałe uczucie kiedy bolą plecy, bolą nogi, boli głowa, bolą nogi a w głowie czujesz serotoninę - więc śmiejesz się jak głupi do sera :) Weekendowy Reset ma już godzinę więcej przewagi niż miał nad nami na Żebraku - chłopaki mają widocznie ze sobą narty, albo rowery, bo wydaje nam się że my przemieszczamy się optymalnie w tych warunkach...
Michał zmienia skarpety, ale w pośpiechu pominął fazę wysmarowania nóg sudocremem, za co jego stopy zemszczą się 4 sporymi pęcherzami :/ Ja w Cisnej nie pożałowałem sobie tego cudownego kremu i nałożyłem go tak grubo że wystarczyło aż do samej mety, a stopy ostały się w jednym zdrowym kawałku :)
Taktyka na szczyt Smereka jest taka, że aż do krzyża idziemy bez biegu. Ten odcinek między 50 a 60 km to była chwila kryzysu Michała. Na Połoninie Wetlińskiej skończyło się błoto, ale zaczęły się kamienie. Pod krzyżem zjadamy żel energetyczny, robimy pamiątkowe zdjęcie i szybko ruszamy w pogoń ku mecie, tym razem większość trasy pokonując wreszcie biegiem.




Berehy Górne zaliczyliśmy expresem wypijając kubeczek Tigera w 45sekund i hej - znów wczołgujemy się prawie 900metrów wyżej na Połoninę Caryńską. Co jakiś czas patrzę na zegarek i prześladuje mnie wrażenie że stoimy w miejscu. To traumatyczne przeżycie spoglądać na zegarek przekonanym, że  przebiegło się już ponad kilometr od ostatniej inspekcji tarczy GPS`u, a rzeczywistość sprowadza się do niecałych 200metrów! :o
Zbieg z Caryńskiej zaliczyliśmy w prawdziwie sprinterskim stylu. Wyobrażałem sobie, że na tym etapie nie będę w stanie ruszać nogami, a pędziliśmy w dół jak nigdy dotąd. Profil trasy obrazuje poniższy wykres :



Na mecie okazało się że Drużyna Reset była tu już ponad 2 godziny przed nami. Ubiegły nas także 4 kobiety, ale to nie znaczy że bieg był łatwy! Biegu z różnych przyczyn nie ukończyło 68 drużyn. Suma wszystkich stromizn pokonanych w górę to 5200metrów. Gdyby wyciąć odpowiednie fragmenty trasy i skleić w jednym ciągu wszystkie podejścia  a potem wszystkie zejścia w wirtualną całość okazało by się że każdy zawodnik Biegu Rzeźnika zdobył by Mount Blanc, wzbił się jeszcze 200 metrów w niebo a potem z niego zbiegł. To w zasadzie kiepskie porównanie ponieważ alpiniści którzy zdobywają ten szczyt rozpoczynają z poziomu 2500mn.p.m. a rzeźnik robi to z poziomu morza.

Po ukończeniu każdy dostał piękny medal, izotonik, wodę lub kwas chlebowy i oczywiście żeby tradycji stało się zadość - puszkę piwa :) Jako uczony fizjoterapeuta zadbałem też konwencjonalnymi metodami odnowy biologicznej o przyspieszenie regeneracji. wymoczyłem nogi w zimnym strumyku, zastosowałem lekki automasaż i uciąłem sobie prawie godzinną drzemkę. Po 4 dniach nie było już śladu po zakwasach :)
To był prawdziwy reset... Najbardziej zresetowałem monotonię semestralnego rytmu Wrocławskiego szarego życia. Po resecie podchodzę teraz pełen optymizmu i energii do sesji egzaminacyjnej otwierającej wakacyjne bramy :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Aby komentować użyj profilu "Nazwa/adres URL" wpisując swój nick, lub zaloguj się do swojego konta odpowiedniej aplikacji.